poniedziałek, 31 stycznia 2011

Strasbourg, wehikuł i floor surfing.


No i jestem.

Na pierwszy rzut oka Strasbourg to bardzo urocze miasto. Pełno w nim uliczek, kamienic, ścieżek rowerowych i wszelkich innych udogodnień, co powoduje, że wszystko niemal się podoba. Przerażające jest jednak trochę to, że wszędzie tu jest niezmiernie równo, czysto, poukładanie i przystrzyżenie. Zupełnie jak u sąsiadów. Naszych i ich.

Póki co waletuje w akademyku na podłodze - tak oto couch surfing zamienił się we floor surfing. Ale już od jutra mam dostać pokój: własne 3x3 z umywalką i lodówką, która mimo, że rozmiarów jest niewielkich, warczy co kilka minut jak dwa miński; dwunasty i trzynasty.

I z takiej to właśnie lodóweczki nalewano mi wczoraj alkohol. Ale po kolei. Integracja musi być, tak więc zaproszony zostałem do rodaków na wieczorek.
W zanadrzu miałem butelkę czerwonego, ale jak się szybko okazało, na miejscu czekało kilka innych. Jak można się łatwo domyślić, był to wieczorek bardzo miły lub nawet spod znaku tych "niezmiernych". Muszę jednak dodać, że był w śród nas jeden Rosjanin, który wina nie pił. Raczył się za to przezroczystą cieczą z Rumunii, której nazwy niestety nie pamiętam, a którą zagryzał mandarynką. Widząc moje zaciekawienie, albo z własnej wrodzonej szczodrości, niezwłocznie zostałem poczęstowany i ostrzeżony:
- Nie wąchaj!
Jednak w tym samym momencie nos podpowiedział mi, że podobne rzeczy w Chorwacji i okolicach nazywają rakiją lub palinką. I wszystko byłoby ok, ale - przyznam - w obawę trochę mnie wpędziło, że tę palinkę pił tylko Sasza, i że nalał mi ją z plastikowej butelki po Coli.

Ale piszę, czyli wiðzę.
Rodżer.