środa, 20 kwietnia 2011
poniedziałek, 28 marca 2011
Tajna baza atomowa. I wyrzutnia rakietowa...
niedziela, 20 marca 2011
wtorek, 8 marca 2011
sobota, 26 lutego 2011
Kajuta
Korytarz mojego akademyka. Bardzo miłe miejsce.
I nie uskarżam się na warunki, skądże znowu, ale budynek lata świetności ma już zdecydowanie za sobą. Akademiki w dzielnicy Robertsau powstały w 1966 r. i wyglądem przypominają nasze koszmarki z epoki Gierka. W latach 90. przeszedł podobno remont. Podobno. Na piętrze, którego połowę oddzielają drzwi rodem z żółtej łodzi podwodnej, są dwie łazienki [2 prysznice i 3 toalety] oraz jedna kuchnia.
czwartek, 24 lutego 2011
Langsam, langsam...
Primo.
Właśnie zdałem sobie sprawę, że minął już nieco ponad miesiąc, od kiedy najechałem Francję. Ale mimo to, nadal nie udało mi się otrzymać legitymacji. Potrzebna jest ona do biblioteki, stołówek studenckich, gdzie za 3 euro można zjeść całkiem, całkiem obiad, do wszelkich przejazdów i tak dalej, i tak dalej...
Ja czekam jak na razie miesiąc, ale są tutaj ludzie, którzy przyjechali zgodnie z planem, tj. około 15 stycznia, i legitymacji nadal nie mają.
Jaki jest tego powód? Oddział, który karty produkuje, ma jakieś bliżej nieokreślone trudności. Wszyscy oczywiście uprzejmie przepraszają, ale sytuacji to specjalnie nie zmienia.
- Ja wiem, że to jest nieznośne. Sami jesteśmy zdziwieni, że to tak długo trwa - usłyszałem ostatnio.
Różni koordynatorzy piszą mejle, czy inne pisma, sprawa obiła się już ponoć - jak mi ostatnio powiedziano - o jakiegoś dyrektora. No, no... gruba sprawa. Jak tak dalej pójdzie, to pozostanie im tylko apelować do Boga... No ale kto mógł się spodziewać, że jak co każdy semestr, w połowie stycznia, przyjedzie masa studentów z całego świata...
Secundo.
Jak już wspominałem wcześniej, w tutejszej "administracji czegokolwiek" nie specjalnie się uwijają. Jako że zmuszony jestem posiadać francuskie konto, bo moje wyrobione w Polsce międzynarodowe konto w euro jest najwidoczniej zbyt polskie, udałem się pewnego dnia do Société Générale. Wchodzę, witam się grzecznie, mówię w czym rzecz, jednak od razu okazało się, że sprawa nie jest wcale prosta. Po doświadczeniach w ojczyźnie sądziłem że wejdę do banku, poczekam na wolne stanowisko, porozmawiam, oddam dokumenty do kserowania, podpisze, co koniecznie i po jakimś czasie wyjdę z umową w ręku [a przy okazji z ubezpieczeniem dla mnie, domu, mieszkania, którego nie mam, psa, kota, dziecka..
- Ale ja nie mam dziecka i...
- Nie szkodzi, nie ma problemu. Pan sobie aktualizuje, jak już będzie miał.]
Oj ja głupi! Oj naiwny!
- Najpierw musi pan umówić się na osobiste spotkanie z doradcą - mówi pan zza lady.
- No więc niechaj - odpowiadam ja.
- Pan jest studentem?
- Tak.
- Zagranicznym?
- Owszem.
- Dobrze... a gdzie pan mieszka?
- Tutaj, w Strasbourgu.
- Ale w jakiej dzielnicy?
- Robertsau.
- Hm... - zasępił się pan zza lady i zaczął coś szperać w komputerze.
W tym momencie muszę dodać, że we Francji pracuje się 35 godzin tygodniowo. 7 godzin dziennie. Do tego pracownikom przysługuje maksymalnie dwu godzinna przerwa. Dlatego np. bank otwarty jest od 8 45 do 12 15 i od 13 45 do 18. A że akurat było kilka minut po południu...
- Pan ma oddział naszego banku w swojej dzielnicy. Bardzo blisko, tam będzie Panu wygodniej.
- Yyyy.
- Proszę tam się udać. Będzie szybciej w razie odbioru karty...
- Yyyy, tak... dziękuje, miłego dnia.
- Miłego dnia.
Ok, niech będzie.
Był akurat piątek, musiałem jeszcze spędzić chwilę na uczelni, więc stwierdziłem, że do banku wybiorę się w poniedziałek [w sobotę bank działa do 12 30, a że na piątkowy wieczór planowane było niemałe spotkanie, oceniłem siły na zamiary i od razu wyszło, że nie ma szans na sprawną komunikację po francusku przed południem]. Ale w poniedziałek to co innego. W poniedziałek uczesany i przezorny wybierałem się do Société Générale. I co?
Oj ja głupi po raz enty! Jak się okazało, z bankami tu jest gorzej niż z muzeami w Polsce [bo te chociaż pracują w weekend]. Otóż w poniedziałek bank jest nieczynny...
ps. Konto i kartę już mam. Mam też "własnego" doradcę, który w razie jakichkolwiek problemów służy mi pomocą. A że ów doradca wpisał w mojej umowie, że jestem narodowości francuskiej [mimo, że pole wcześniej spisał z mojego paszportu, gdzie się urodziłem i upewniłem go, że jestem polskim studentem itd.], oraz - dodatkowo - zapomniał wydać mi dwóch niezbędnych zaświadczeń... Tak więc z usług Société Générale i "mojego doradcy" będę musiał skorzystać po raz kolejny...%*&^()!@!%^&(&$(!
ps.2: 1) krokusy w pobliskim parku, 2) dźwigozaury, 3) tramwaj, 4) jedna z części zegara astronomicznego w katedrze.
poniedziałek, 21 lutego 2011
Zima

Tak więc wsiadając rano na rower musiałem go najpierw nieco oskrobać, bo zanim spadł śnieg, nie omieszkał popadać sobie deszcz.
No ale czego można spodziewać po poniedziałku...
Górne zdjęcie: widok z jednego z okien mojego akademyka.
Generalnie mieszkam "rzut beretem" od Parlamentu Europejskiego i Europejskiego Trybunały Praw Człowieka. Kawałek do centrum trzeba się przejechać, ale miejsce jest przednie.
środa, 16 lutego 2011
Jaaazzzdaaa w Kehl
Jak się okazało, miasteczko Kehl żyje! I to w najlepsze!
Na rynku odbywał się bowiem festyn, jakby żywcem wyjęty z "Wojny polsko-ruskiej...".
Jakaś mała karuzela, poprzebierane dzieci, scena na kółkach, oprawa muzyczna rodem z lokalnego wesołego miasteczka [orkiestra widoczna niżej raczej siedziała przy stoliku...], no i browar. Browar ewerywhere.
niedziela, 6 lutego 2011
Petite France czyli franzosenkrankheit. No i portret własny.
Petite France to zabytkowa część Strasbourga, oczywiście bardzo ładna ble, ble, ble.
Nie no, serio, robi wrażenie.
Wpisana na "listę Unesco" przyciąga masę turystów oraz innych, którzy po prostu wybrali się na spacer. Ludzie oglądają, czytają, siedzą, jedzą, piją grają na gitarze lub w ping ponga [tak, w jednym miejscu postawiono stół].
Nie można odmówić tej okolicy uroku, ale zabawne jest, że o Petite France mówi się jak o "starej Francji w pigułce". Taka zabudowa, urocze to itp.
A co na temat pochodzenia dzielnicy i samej nazwy ma do powiedzenia Wikipedia?
http://en.wikipedia.org/wiki/Petite-France
Kehl
I to w sumie największe atrakcje...
No dobra.
Miasteczko raczej - podkreślam raczej - niczym się nie wyróżnia. Centrum przypomina układem i zabudowaniami rynek Strzelec Opolskich [mają tu nawet burgerownie, jak w centrum Opola...]
Tak więc szału nie ma, ale jedno muszę powiedzieć.
Mają rewelacyjną ważko-zjeżdżalnie.
Jest co prawda postawiona w samym centrum, tuż obok neoromańskiego kościoła i pasuje do całości jak pięść do nosa, to jednak chciałbym poznać gościa [radnych...?], którzy na ten pomysł wpadli i go przegłosowali.
Rewelacja.
Legowisko
Po kilku dniach waletowania, mam własne lokum. Mimo mejli i próśb nie udało się wcześniej nic wskórać. Dodam, że miejsc wolnych w akademyku było mnóstwo, ale dobrej woli ze strony administracji w ogóle.
Generalnie mam wrażenie, że w tutejszej "administracji czegokolwiek" pracują ludzie, których ulubionymi słowami są:
nie,
nie wiem,
nie, nie da się,
nie, nie można,
niestety,
przykro mi - tj. désolé. Ewentualnie można jeszcze usłyszeć: za jakiś czas, później no i merci.
Merci to zawsze.
Jednak do rzeczy. Jako że kimałem na podłodze na czymś takim właśnie, jestem żywym potwierdzeniem, że można [i to w budynku z "cieciem"].
Zapraszam!
poniedziałek, 31 stycznia 2011
Strasbourg, wehikuł i floor surfing.
Na pierwszy rzut oka Strasbourg to bardzo urocze miasto. Pełno w nim uliczek, kamienic, ścieżek rowerowych i wszelkich innych udogodnień, co powoduje, że wszystko niemal się podoba. Przerażające jest jednak trochę to, że wszędzie tu jest niezmiernie równo, czysto, poukładanie i przystrzyżenie. Zupełnie jak u sąsiadów. Naszych i ich.
Póki co waletuje w akademyku na podłodze - tak oto couch surfing zamienił się we floor surfing. Ale już od jutra mam dostać pokój: własne 3x3 z umywalką i lodówką, która mimo, że rozmiarów jest niewielkich, warczy co kilka minut jak dwa miński; dwunasty i trzynasty.
I z takiej to właśnie lodóweczki nalewano mi wczoraj alkohol. Ale po kolei. Integracja musi być, tak więc zaproszony zostałem do rodaków na wieczorek.
W zanadrzu miałem butelkę czerwonego, ale jak się szybko okazało, na miejscu czekało kilka innych. Jak można się łatwo domyślić, był to wieczorek bardzo miły lub nawet spod znaku tych "niezmiernych". Muszę jednak dodać, że był w śród nas jeden Rosjanin, który wina nie pił. Raczył się za to przezroczystą cieczą z Rumunii, której nazwy niestety nie pamiętam, a którą zagryzał mandarynką. Widząc moje zaciekawienie, albo z własnej wrodzonej szczodrości, niezwłocznie zostałem poczęstowany i ostrzeżony:
- Nie wąchaj!
Jednak w tym samym momencie nos podpowiedział mi, że podobne rzeczy w Chorwacji i okolicach nazywają rakiją lub palinką. I wszystko byłoby ok, ale - przyznam - w obawę trochę mnie wpędziło, że tę palinkę pił tylko Sasza, i że nalał mi ją z plastikowej butelki po Coli.
Ale piszę, czyli wiðzę.
Rodżer.
Subskrybuj:
Posty (Atom)